W cyfrowym świecie cuda się zdarzają

Dwa tysiące lat temu niedaleko Jerozolimy wydarzył się cud. Pomiędzy 5 tysięcy zgromadzonych rozdzielono 5 chlebów i dwie ryby, tak że każdy najadł się do syta a resztki wypełniły 12 koszy. Później już nikomu nie udała się podobna sztuka. Aż do teraz. 
 
Jakiś czas temu (Siódme: nie pożyczaj, NW 4/2011) pisałem o różnicach w pojmowaniu elektronicznych i zwykłych wersji utworów i wynikających stąd pułapkach. W codziennym życiu nie mamy na ogół trudności z odróżnieniem dobra od zła, a jednak w przypadku cyfrowych treści intuicja często wiedzie nas na manowce. Brak jasno określonych uregulowań prawnych w połączeniu z niewielką wiedzą prawniczą społeczeństwa sprawiają, że w ocenie słuszności postępowania kierujemy się analogiami ze światem rzeczy materialnych. Ta zaś prowadzi do takich stwierdzeń, jak: „kopiowanie, to nie kradzież”, które często można spotkać w sieci na usprawiedliwienie nielegalnego dzielenia się cyfrową muzyką, filmami czy ebookami. Powszechność zjawiska dodatkowo utwierdza nas w przekonaniu, że kopiując, nie robimy nic złego. 
 
Tym razem spróbujmy przyjrzeć się temu bliżej.
 
Sposób postępowania z utworami literackimi, muzycznymi czy filmowymi reguluje prawo autorskie (Ustawa z dn. 4 lutego 1994 r o prawie autorskim i prawach pokrewnych). Prawo to jest oparte na kilku ważnych zasadach. Po pierwsze, ochronie podlega każdy przejaw działalności twórczej, niezależnie od posiadanej wartości artystycznej i sposobu wyrażenia. Tak więc prawo autorskie stosuje się zarówno do filmu wyświetlanego w kinie, jak i  do sprzedawanego w sklepie na płycie DVD; do książki sprzedawanej w księgarni, czy e-booka rozpowszechnianego w sieci. Po drugie, twórcy przysługuje wyłączne prawo do korzystania z utworu i rozporządzania nim - w każdej formie. Czyli zgody wymaga wydanie płyty z koncertu muzycznego, nakręcenie filmu na podstawie powieści, czy wydanie wielu egzemplarzy książki z jednego rękopisu.  Te dwie reguły są bardzo mocne, oznaczają, że bez zgody twórcy nie można z utworem zrobić praktycznie nic.
 
Dlaczego więc czytając książkę nie łamiemy prawa? Otóż tu z pomocą przychodzą dwie inne zasady zawarte w ustawie, dzięki którym powszechne korzystanie z utworów staje się w ogóle możliwe. Pierwsza, to zasada wyczerpania prawa, która mówi, że „wprowadzenie do  obrotu oryginału albo egzemplarza utworu” zezwala na dalszy taki sam obrót tym egzemplarzem (z wyjątkiem najmu lub użyczenia). Jest to bardzo ważna reguła - dzięki temu obraz kupiony od malarza możemy sprzedać kolejnemu nabywcy a księgarze mogą sprzedawać książki, płyty z muzyką i filmami video. Zwróćmy uwagę na termin „egzemplarz utworu”, którego interpretacja ma kluczowe znaczenie dla tego co wolno, a czego nie wolno nam robić. Pojawi się on jeszcze raz - prawie dozwolonego użytku, które wymienia liczne wyjątki, przy których nie jest wymagana zgoda twórcy. Dozwolony użytek pozwala bibliotekom wypożyczać książki, telewizji - nadawać relacje z koncertów, naukowcom - cytować wypowiedzi lub prace naukowe, a muzeom - wystawiać zakupione obrazy. My sami zaś możemy „nieodpłatnie korzystać z już rozpowszechnionego utworu w zakresie własnego użytku osobistego”, także w kręgu „osób pozostających w związku osobistym, w szczególności pokrewieństwa, powinowactwa lub stosunku towarzyskiego”. Mówiąc po ludzku, znaczy to, że możemy odtworzyć film na domowym wideo, samemu lub wspólnie ze znajomymi, czy przeczytać dziecku książkę na dobranoc. 
 
Dozwolony użytek osobisty obejmuje „korzystanie z pojedynczych egzemplarzy utworów” a bez zgody twórcy możliwe jest także „przejściowe lub incydentalne zwielokrotnianie utworów mające na celu (...) umożliwienie zgodnego z prawem korzystania z utworu”. Chodzi o to, że możemy znajomym nie tylko dać do obejrzenia film DVD, ale najzupełniej legalnie wykonać jego kopię i dać im na zawsze.
 
Czy te same prawa obowiązują w cyfrowym świecie? Czy mogę przegrać album muzyczny do komputera i wysłać znajomym przez email? Czy mogę umieścić ebooka w internecie aby sami go sobie pobrali? I czy „znajomi” z Facebooka, to też są znajomi? Nad interpretacją prawa niech się głowią prawnicy, ja chciałbym zwrócić uwagę na dwa aspekty: czym jest „egzemplarz utworu” i co oznacza „krąg osób pozostających w stosunku towarzyskim” przy dzisiejszym stanie „usieciowienia” społeczeństwa. 
 
Wygląda na to, że ustawodawca nie pomyślał o cyfrowej twórczości. Ustawa wymienia bowiem wprost jedynie dwa przypadki elektronicznych utworów: bazy danych oraz programy komputerowe, które są zupełnie inaczej traktowane od reszty. Na przykład dozwolony użytek osobisty nie pozwala na wykonanie kopii, czyli choć można od kolegi przegrać album muzyczny, to płyty z programem - już nie. Ustawa nie wspomina nic o e-bookach, czy nawet znacznie bardziej popularnej muzyce w postaci mp3. A skoro tak jest, to musimy stosować zapisy właściwe dla „zwykłych” utworów.
 
I tu zaczynają się schody. W kluczowych miejscach (prawo wyczerpania, dozwolony użytek) stawa posługuje się bowiem określeniem: „egzemplarz utworu”, które bywa różnie interpretowane. Z jednej strony sprawa wydaje się prosta. Według Słownika Języka Polskiego PWN jest to „jeden przedmiot z grupy jednorodnych przedmiotów”, z kolei przedmiot, to „rzecz, materialny element świata” -  mówiąc obrazowo, coś, co można wziąć do ręki. W tym kontekście egzemplarzem będzie książka, płyta z filmem czy album muzyczny, ale nie będzie nim e-book, ani film czy muzyka w wersji cyfrowej. Skoro więc e-book nie jest egzemplarzem utworu, to nie dotyczy go prawo dozwolonego użytku, które jak pamiętamy odnosi się tylko do egzemplarzy. Tak więc, choć wolno mi wykonać kopię płyty z filmem, bo jest to przedmiot materialny, to nie mogę znajomym zrobić kopii ebooka, który materialny nie jest.
 
Z taką interpretacją nie chce się zgodzić się wielu internautów. Trudno im zrozumieć, dlaczego prawo dozwolonego użytku miałoby pozwalać na skopiowanie płyty z muzyką, ale samych plików muzycznych z komputera już nie. Jest to o tyle uzasadnione, że coraz rzadziej korzystamy z płyt - muzyki słuchamy na odtwarzaczach mp3, do których przegrywamy muzykę z płyt, lub nawet od razu kupujemy w formie cyfrowej. Skoro więc można wykonać kopię płyty, to równie dobrze można skopiować album cyfrowy. Podobnie rzecz ma się z ebookami, szczególnie że pożyczanie książek jest mocno zakorzenionym zwyczajem. Wydaje się więc naturalne, że kupując ebooka, chciałoby się pożyczyć go znajomemu - do przeczytania. 
 
Poza tym, jeśli przyjąć zgodnie z definicją, że „egzemplarz” to twór materialny, to okaże się, że e-booki i empetrójki są przez prawo autorskie traktowane bardzo po macoszemu. Nie dotyczą ich wtedy obydwie ułatwiające życie zasady - wyczerpania prawa i dozwolonego użytku - przewidziane, jak pamiętamy, dla egzemplarzy, czyli tworów materialnych. Nie można zatem e-booka sprzedać ani pożyczyć. Nie można też zrobić kopii dla przyjaciela, ba - nawet dla dziecka czy współmałżonka. Za to na mocy innej zasady (twórcy przysługuje wyłączne prawo do korzystania z utworu i rozporządzania nim) właściciel praw autorskich może z nim zrobić wszystko. Nawet nam go odebrać.
 
I czasami tak się dzieje. Trzy lata temu głośno było o tym, jak Amazon wykasował z czytników swoich klientów dwa e-booki (można o tym przeczytać tutaj: http://www.libranova.eu/pl/wydarzenia/files/wielki_brat_czuwa_jak_amazon...). Książki pojawiły się w ofercie przez pomyłkę - zostały wystawione nielegalnie - więc Amazon usunął je z pamięci czytników i zwrócił klientom pieniądze. A jednak w sieci zawrzało. Jeden z dziennikarzy napisał o tym incydencie tak: „wyobraź sobie, że ktoś zakrada się do ciebie w nocy, żeby zabrać z nocnego stolika dwie książki i zostawić w zamian pieniądze”. Brzmi absurdalnie, prawda? A jednak, co tylko nieliczni zauważyli, Amazon miał prawo tak postąpić! E-booka nie dotyczy wspomniana zasada wyczerpanie prawa, bo nie jest egzemplarzem, a prawo nabywcy do korzystania z utworu reguluje umowa licencyjna, która może być w każdej chwili cofnięta, czego przejawem było właśnie „zniknięcie” tytułu z czytników. Ostatecznie jednak sam szef firmy, Jeff Bezos, przeprosił klientów i obiecał, że podobne zachowanie więcej się nie powtórzy.
 
Ta historia pokazuje tylko jak trudne jest zrozumienie zawiłości prawnych przez użytkowników, którzy chcieliby po prostu pobrać ebooka i używać go tak, jak inne kupione w księgarni książki. 
 
Tu jednak chciałbym zwrócić uwagę na dość istotny aspekt odróżniający świat cyfrowy od materialnego - łatwość wykonywania kopii. Jeżeli kupimy książkę, to przekażemy ją dalej, dopiero wtedy, gdy sami ją przeczytamy. Siłą rzeczy szybkość rozprzestrzeniania jest w ten sposób mocno ograniczona. W kopiowanie raczej nikt się nie bawi - trwałoby to zbyt długo i kosztowało tyle, że taniej wyszłoby kupić drugi egzemplarz. Jednak już w przypadku płyty CD sprawa jest prostsza - czysta płyta kosztuje mniej niż złotówkę, a czas przegrywania to tylko kilka minut. Jednak i tu ograniczeniem jest zarówno czas, jak i konieczność fizycznego kontaktu. Trudno sobie wyobrazić, żeby ktoś robił dziesiątki kopii i wysyłał je potem pocztą do swoich znajomych.
 
Tymczasem w sieci wszystko jest znacznie szybsze i łatwiejsze - jednym kliknięciem myszki możemy wysłać plik setce naszych znajomych. Co więcej, oryginalny plik nadal pozostaje na dysku komputera. Mogę w ten sposób wysłać ebooka wszystkim swoim znajomym - i nadal go czytać. I co z tego? - mógłby ktoś zapytać. Przecież podobno nikt na tym nic nie traci. 
 
Czy na pewno? Aby odpowiedzieć na to pytanie, musimy cofnąć się do lat 60-tych ubiegłego wieku. Wtedy to amerykański psycholog Stanley Milgram przeprowadził szereg eksperymentów, w których udowodnił, że dowolne dwie osoby w Stanach Zjednoczonych dzieli nie więcej niż łańcuch 6 innych, z których każde dwie się znają. Innymi słowy, w kręgu moich znajomych jest ktoś, kto zna kogoś, kto zna prezydenta - i w tym łańcuchu nie będzie więcej niż 6 osób.  Zjawisko to jest znane jako teoria sześciu kroków lub fenomen małych światów a o jego sile możemy się przekonać dziś obserwując, jak szybko rozprzestrzeniają się w internecie niektóre wiadomości przesyłane kolejnym znajomym.
 
Teoria małych światów dowodzi, że jeden „egzemplarz” ebooka może dziś łatwo i szybko trafić do milionów czytelników, podobnie jak u progu naszej ery kilka chlebów i ryb zaspokoiły głód u tysięcy zgromadzonych. Zapewne działania mające na celu zaspokojenie głodu - także czytelniczego - zasługują na pochwałę. Ja jednak chciałbym przewrotnie postawić dwa pytania. Pierwsze: co myśleli ludzie posilając się chlebem i rybą nad Jeziorem Galilejskim? I drugie: czy byli wśród nich rybacy i piekarze i co ONI sobie wtedy myśleli?
 
(pad)