Kto się boi Steve’a Jobsa?

W poprzednim numerze można było przeczytać o iPadzie, który nie jest e-czytnikiem i Alicji w Krainie Czarów, która nie jest książką. Dzisiaj będzie o killerach – ale nie o zabójcach, a także o jabłkach – choć nie o sadownictwie. Miało jeszcze być odniesienie do książki, ale nie będzie, bo żadna mi się nie składa. Dowiemy się za to o czytelnikach, którzy ponoć nie czytają.
 
Mówiąc o elektronicznych książkach nie sposób nie wspomnieć o Amazonie i jego czytniku Kindle, którym zawdzięczamy rosnącą popularność tej formy czytelnictwa. Amazon ma w swoim sklepie z e-bookami najwięcej tytułów i – choć konsekwentnie unika podawania konkretnych danych o sprzedaży – dla wszystkich jest jasne, że to właśnie on jest liderem rynku. Bycie pierwszym nie jest łatwe – jest się stale narażonym na ataki konkurentów, którzy chętnie przejęliby pałeczkę pierwszeństwa.
 

Killer, który nie zabija

Atmosferę podgrzewają dziennikarze nie ustając w spekulacjach na temat urządzeń, mogących zagrozić pozycji Amazona i jego czytnika. Pojawiło się nawet nowe określenie takiego następcy: „Kindle killer”, czyli pogromca Kindle. W ciągu ostatnich dwóch lat kandydatów do tego miana było kilku, każdy oferował jakąś własność, której pierwowzór był pozbawiony i to „coś” miało sprawić, że czytelnicy odwrócą się od Amazona. 
 
Pierwszym pretendentem do tytułu miał zostać czytnik firmy Plastic Logic, legendarny QUE z ekranem na tyle dużym, aby można byłoby wygodnie czytać gazety – w dodatku elastycznym, dzięki czemu czytnik byłby znacznie mniej podatny na uszkodzenia niż delikatny Kindle. Celowo piszę „miał zostać”, bo niestety, QUE nie wyszedł poza etap prototypu. Firma Plastic Logic poinformowała niedawno o zakończeniu prac nad e-czytnikiem, więc raczej się już nie dowiemy, jakie miałby szanse w starciu z Kindle. 
 
Duże nadzieje wiązano z inicjatywą Barnes&Noble: jej czytnik nook (pisany małą literą) ma dodatkowy kolorowy wyświetlacz do wyszukiwania książek i umożliwia kilka ciekawych funkcji, takich jak pożyczenie książki przyjacielowi czy kontynuowanie czytania na innym urządzeniu, na przykład telefonie komórkowym – który „wie” gdzie czytelnik skończył czytanie na nooku. Ponadto, Barnes&Noble dysponuje potężną siecią dystrybucji, dzięki czemu nook może być łatwo kupiony w jednej z wielu firmowych księgarni, nie tylko przez internet, co stanowi kolejną przewagę. Mimo to, Amazon zachował czołową pozycję, choć Barnes&Noble jest poważnym graczem, z którym musi się liczyć. 
 
Można by jeszcze wymieniać dalej – taniutki Koboreader księgarni Borders, duży iRex DR800SG z dotykowym ekranem sprzedawany w sieci detalicznej Best Buy – jednak żaden e-czytnik nie zagroził poważnie dominacji rynkowej Kindle. Najlepszym na to dowodem jest fakt – że poszukiwania „Kindle kilera” trwają. Dociekliwym sugeruję wpisanie w wyszukiwarkę hasła „kindle killer” – znajdą setki artykułów wzajemnie ze sobą sprzecznych – pasjonująca lektura, pokazująca jak trudno być futurologiem.
 
Ostanio hasło „zabójcy Kindle” pojawia się w kontekście urządzenia, które nie jest nawet czytnikiem ebooków. Nie jest też komputerem, ani organizatorem – choć wykonuje podobne funkcje. Wyglądem przypomina połówkę laptopa, a dokładniej sam ekran bez klawiatury, umożliwia surfowanie po internecie, obsługę poczty i kalendarza, oglądanie filmów, robienie zdjęć i wiele innych rzeczy. Nazywa się iPad i jest przedstawicielem nowej kategorii urządzeń - tabletów. Stworzyła go firma Apple, która już dawno przestała być producentem komputerów i nawet sama określa siebie mianem firmy z branży rozrywki i multimediów.
 

Jabłka rosną, ale nie na drzewach

Aby lepiej zrozumieć, czym może stać się iPad, musimy cofnąć się aż do roku 1997. Wtedy to do Apple wraca Steve Jobs, legendarny założyciel firmy, od kilku lat w konflikcie z resztą akcjonariuszy odsunięty od zarządzania. Firma jest wtedy w dużych kłopotach finansowych, traci udziały w rynku i wydaje się, że dni marki Apple są już policzone. 
 
Tak się jednak nie dzieje. Za sprawą Steve’a Jobsa, który szybko okaże się charyzmatycznym przywódcą, w 1998 roku na rynku pojawia się nowy model komputera o nazwie iMac. Warto o nim wspomnieć z dwóch powodów: po pierwsze, iMac zaskoczył wszystkich niekonwencjonalnym wzornictwem w kolorze indygo, w czasach gdy mało kto przejmował się urodą komputerów; po drugie, zauważmy że jest to pierwsze urządzenie Apple „z serii i-”. Nowy iMac był bardzo łatwy w użyciu i podobał się klientom – był po prostu ładny i można go było postawić na przykład w salonie – a najczęstszym pytaniem do sprzedawcy było: „czy są inne kolory?” Nie było, ale firma z Cupertino szybko naprawiła ten błąd, wypuszczając kolejne modele we wszystkich kolorach tęczy a nawet w kwiatki i w ciapki, jak dalmatyńczyk. Zauważmy, że tym samym Jobs pokazał, jak bardzo jest wyczulony na potrzeby rynku. 
 
Kolejny przebój z logo nadgryzionego jabłuszka oczywiście też ma przedrostek „i”, nie jest to jednak komputer, ale odtwarzacz muzyki o niewiele mówiącej nazwie „iPod”. Kiedy się pojawił (2001 rok) na rynku było wiele odtwarzaczy mp3 i mało kto wierzył, że nowy gadżet może wnieść coś nowego. Jednak Jobs po raz kolejny udowodnił swoje zdolności wyczucia rynku otwierając internetowy sklep z muzyką do iPoda o nazwie – a jakże! – iTunes Music Store. Tym co stanowiło o innowacyjności sklepu była możliwość kupowania pojedynczych utworów, które kosztowały zawsze tyle samo: 99 centów. Wbrew prognozom pesymistów, iPod okazał się kolejnym strzałem w dziesiątkę, a iTunes Music Store stał się jednym z największych sklepów z muzyką on-line przynosząc firmie Apple całkiem spore zyski.
 
Przez kolejne 6 lat dzieje się niewiele. Pojawiają się, rzecz jasna nowe modele komputerów, nowe iPody z dotykowym ekranem potrafiące wyświetlać filmy (można je kupować w sklepie, który pewnego dnia zgubił wyraz „Music” i teraz nazywa się po prostu iTunes Store), ale spektakularnych nowości brak i niektórzy zaczynają przebąkiwać, że geniusz Steve’a Jobsa się kończy. Jak bardzo się mylą okaże się na jesieni 2007 roku. Wtedy to na rynku debiutuje iPhone – kolejny i-gadżet, który, jak mówią złośliwi, jest wszystkim, tylko nie telefonem. Jednak choć nowy produkt ma wiele ograniczeń (nie można choćby wysyłać mms-ów), szybko staje się przedmiotem pożądania – do tego stopnia, że w dniu premiery przed sklepami ustawiają się kolejki, a najbardziej zagorzali koczują całą noc. Pierwszego dnia zostaje sprzedanych 270 tysięcy urządzeń, co jest wydarzeniem bez precedensu.
 
Chociaż iPhone ma wielu przeciwników, świetnie sprzedaje się sprzedaje do dziś, przyprawiając o ból głowy dotychczasowych gigantów rynku telekomunikacyjnego. Myślę, że jednym z czynników, które zadecydowały o kolejnym sukcesie Jobsa, jest możliwość dopasowania telefonu (o ile iPhone jest wciąż telefonem!) do własnych potrzeb poprzez instalowanie własnych aplikacji. Aplikacje te, zwane „apps”, są pisane przez niezależnych programistów i sprzedawane po kilka dolarów za pośrednictwem należącego do Apple sklepu App Store. Każdy może napisać taką aplikację i „wrzucić” ją do sklepu, a jeśli okaże się przydatna, można zarobić spore pieniądze. Oczywiście, dzieląc się z Apple, która od każdej sprzedaży pobiera prowizję. W ten sposób interes się kręci, wszyscy są zadowoleni a w iTunes dostępnych jest już ćwierć miliona aplikacji.
 

e-książka czy i-książka? 

Nic więc dziwnego, że najnowszy produkt Apple był na ustach wszystkich długo przedtem, zanim pojawił się w sprzedaży. Dzień przed premierą przed sklepami znów ustawiły się kolejki, tak że pierwszego dnia sprzedano aż 700 tysięcy urządzeń, ustanawiając nowy rekord sprzedaży (nawiasem mówiąc, będzie im teraz coraz trudniej, bo jak sprzedaż kolejnego i-gadżetu nie przekroczy miliona, wszyscy krzykną, że to porażka). A że na iPadzie można czytać e-booki, niektórzy zaczęli nawet prorokować koniec ery e-czytników.
 
Czy słusznie? Faktem jest że iPad sprzedaje się bardzo dobrze i więcej ludzi kupuje iPady niż e-czytniki.  Ponadto, Steve Jobs już kilka razy udowodnił, że potrafi nieźle zamieszać na rynku. Kiedy powstawał iTunes Music Store, uważano powszechnie, że z powodu piractwa nie da się zarabiać na sprzedaży muzyki w internecie. Okazało się inaczej: zrywając z koncepcją sprzedaży muzyki w postaci albumów można sprzedać naprawdę dużo muzyki w postaci pojedynczych utworów. Wydać jednego dolara jest łatwiej niż 13, dlatego większość zakupów dokonuje się pod wpływem chwilowego impulsu – i jak widać, to się sprawdza. Poza tym, użytkownik produktów Apple jest przyzwyczajony do płacenia: podczas rejestracji w iTunes Store wprowadza się numer karty kredytowej, dzięki czemu późniejsze zakupy odbywają się błyskawicznie. Wydaje się więc, że iBook Store – sklep z e-bookami – ma szansę na równie dynamiczny rozwój.
 
Jednak z drugiej strony, przewaga sprzedaży iPada staje się zrozumiała, jeśli zauważyć, że tablet to urządzenie wielofunkcyjne w przeciwieństwie do e-czytników, które służą tylko do jednego celu – czytania książek. Zdaje się to potwierdzać porównanie liczby e-booków dostępnych w księgarni Amazon (ponad 500 tysięcy) i iBook Store (zaledwie 20 tysięcy). Ktoś zauważył: Amazon sprzedaje czytnik, żeby zarabiać na e-bookach, Apple sprzedaje e-booki, żeby zarabiać na iPadzie.
 
Wszystkim, którzy zastanawiają się, czy ta pasjonująca walka nas dotyczy i czy w Polsce e-booki staną się równie popularne, co za oceanem, dedykuję wypowiedź Steve’a Jobsa ze stycznia 2008 roku dla magazynu New York Times. Zapytany o stosunek do Kindle, powiedział: „Nieważne jak dobry, czy zły jest ten produkt, faktem jest, że ludzie przestali czytać. Czterdzieści procent Amerykanów przeczytało najwyżej jedną książkę w ciągu ostatniego roku. Cała koncepcja jest z góry skazana na niepowodzenie, ponieważ ludzie już nie czytają”. Brzmi znajomo, prawda?
 
(pad)