Coś się kończy. Coś się zaczyna.
Dobry tytuł jest jak aperitif na start, rozbudza apetyt i sprawia że reszta lepiej smakuje. Stanowi zapowiedź tego, czego Czytelnik może spodziewać się po lekturze i wraz z puentą stanowi klamrę spinającą całość wypowiedzi. Tym razem posłużyłem się tytułem jednego z opowiadań Andrzeja Sapkowskiego. Być może jest to mało oryginalne, nie wiem też, czy właściwe, ale słowa te tak dobrze pasują do treści artykułu, że postanowiłem ukraść Sapkowskiemu tytuł. Przepraszam, pożyczyć.
„Coś się kończy, coś się zaczyna”, to jedno z opowiadań z cyklu o Wiedźminie. Opisany tam świat zamieszkują baśniowe stworzenia: smoki, elfy, driady, a także mniej przyjemne wilkołaki, wije, strzygi, wampiry i inne upiory. Pokonać ich mogą tylko wiedźmini – zmutowani pół-ludzie, którzy od małego ćwiczeni w sztuce walki, dzięki pomocy ziół i magii osiągają mistrzostwo niedostępne dla zwykłych ludzi. Bohater cyklu, wiedźmin Geralt, wędruje od miasta do miasta i za opłatą uwalnia mieszkańców od potworów, zarabiając w ten sposób na życie. W opowiadaniu mowa jest o przygotowaniach Geralta do ślubu – jakież to banalne – kończy się życie w pojedynkę i jednocześnie zaczyna nowy etap, już we dwoje. Ale motyw końca i początku jest obecny nie tylko wtedy i nie tylko tam.
Kończy się świat wiedźmina Geralta. Elfy i driady ustępują przed nieposkromioną ekspansją człowieka, chowając się głęboko w lasach lub wysoko w górach. Potworów jest coraz mniej i wiedźmini nie są już tak bardzo potrzebni jak dawniej. Ostatni wiedźmin, ostatni złoty smok. Nadchodzą nowe czasy, w których wiedźmy i upiory mogą się co najwyżej przyśnić w nocy. Być może nie są to dobre wieści dla wiedźminów, smoków i elfów, ale każdy przyzna, że ludziom teraz żyje się lepiej.
Le roi est mort, vive le roi! – ogłaszał marszałek dworu po śmierci króla Francji – umarł król, niech żyje król. Bo życie nie lubi pustki a monarchia musi trwać. Aż do zburzenia Bastylii w roku 1789. Ale koniec monarchii stał się zarazem początkiem Republiki. Coś się kończy – coś się zaczyna, a Francja trwa po dziś dzień.
Piszę na łamach Notesu o nowych technologiach z dziedziny czytelnictwa, o czytnikach i elektronicznych książkach. U ludzi z branży obserwuję dwojaki stosunek – jedni widzą szansę dla rozwoju czytelnictwa, nowe drogi dotarcia do czytelnika, drudzy próbują się bronić, postrzegając zmianę jako zagrożenie dla dotychczasowego sposobu życia. Wszyscy czujemy, że świat książki na naszych oczach coraz szybciej zaczyna się zmieniać. Coś się kończy.
Jeszcze bardziej odczuwają to wydawcy prasy. Rynek gazet drukowanych kurczy się gwałtownie od kilku lat. Ludzie przestają kupować gazety, bo te same informacje mogą znaleźć w internecie – szybciej, bardziej aktualne, atrakcyjniej podane i do tego za darmo. Trudno się dziwić, że sprzedaż spada. Wydawcy bronią się przed podawaniem dokładnych danych, ale trend dla nikogo nie jest tajemnicą. Winowajcami tego stanu rzeczy są: internet oraz... sami wydawcy. Chcąc wykorzystać nowe medium umieszczali w sieci coraz więcej wiadomości, aby przyciągnąć więcej czytelników niż konkurencja. Zyski miały przyjść z dodatkowych reklam w sieci, ale tu wydawcy się przeliczyli. Czytelnicy, owszem przeszli – jedni od konkurencji, inni do konkurencji i bilans może wyszedłby na zero, gdyby nie ci, którzy dla wydań internetowych porzucili gazety papierowe. I coś się zaczęło kończyć. Wpływy z reklamy internetowej nie rekompensują, niestety, spadku sprzedaży egzemplarzowej, jak to się fachowo nazywa. Po części wynika to z faktu, że same ceny reklamy w przeliczeniu na jednego użytkownika są groszowe. Dodatkowo, umieszczone w sieci informacje są natychmiast powielane w setkach i tysiącach kopii na najprzeróżniejszych blogach, serwisach i portalach. Plagą wydawców są też tak zwani agregatorzy, w rodzaju Google News, automatycznie pobierający z serwisów gazetowych nagłówki artykułów i prezentujący je w zagregowanej formie, umożliwiając pobranie czystej treści – rzecz jasna już bez reklam. Dla czytelnika jest to dobre, bo może sobie skomponować własną „gazetę” z tego co go interesuje; dla wydawcy mniej, „bo przecież żyć z czegoś trzeba”, jak mawiał wiedźmin Geralt przyjmując kolejne zlecenie.
Trudno się dziwić, że wydawcy – jak świętego Graala – poszukują nowych sposobów zarabiania na tym, z czego żyli do tej pory, czyli dostarczaniu informacji. Najłatwiej byłoby wprowadzić opłaty za dostęp do serwisów informacyjnych, na przykład w formie abonamentów, ale to nie takie proste. Gdyby witryny prasowe od początku były płatne, odbiorcy pewnie by to zaakceptowali; teraz, gdy przyzwyczailiśmy się, że informacja jest za darmo, każda próba wprowadzenia innych reguł spotkać się musi z negatywnym przyjęciem i najpewniej odwróceniem do konkurencji. Tu pojawia się drugi warunek powodzenia – opłaty musieliby wprowadzić wszyscy solidarnie. W przeciwnym razie serwis, który się wyłamie przyciągnie internautów do siebie, a pozostali zamiast zarobić stracą. Jest takie powiedzenie: „w sieci twoja konkurencja jest o jedno kliknięcie od ciebie”, co pokazuje jak łatwo stracić klienta; pokusa łatwego podebrania czytelników jest zbyt duża aby wydawcy zdobyli się na taki wspólny krok. Jak na razie zdecydował się Rupert Murdoch wprowadzając opłaty za dostęp do internetowych wydań swoich gazet, między innymi „Times”oraz „Sunday Times”. Pozostali zdają się przyglądać i czekać na wynik tego eksperymentu.
Wielkie nadzieje wydawców rozbudziło pojawienie się iPada: nowe urządzenie, które można wszędzie zabrać ze sobą i czytać siedząc wygodnie w fotelu bardzo dobrze nadaje się jako nośnik dla cyfrowej prasy. Na kolorowym ekranie dobrze wyglądają zdjęcia, a materiał można wzbogacić o krótkie filmiki i inne multimedialne elementy. Za pomocą dotykowego interfejsu łatwo można przejrzeć całą gazetę i wybrać artykuł do czytania. Pobieranie opłat ułatwia filozofia iPada, gdzie użytkownik pobiera różnie specjalizowane aplikacyjki, płacąc niewiele, ale za to często. Podobną funkcjonalność oferują tablety innych firm oraz – znacznie bardziej rozpowszechnione – smartfony z systemem Android. Polski użytkownik nie ma jeszcze zbyt wielkiego wyboru – Gazeta Wyborcza wydaje magazyn „Wysokie Obcasy Extra” w wersji na iPada, a w aplikacji Kindle dostępna jest „Polityka”, ale dochodzą kolejne tytuły i rozpowszechnienie się tej formy jest tylko kwestią czasu, tym bardziej że wszystkie prognozy przewidują szybkie rozpowszechnianie się tabletów i smartfonów. Nakłady gazet drukowanych pewnie dalej będą spadać, ale wciąż będziemy je czytać, tyle że w innej formie.
Coś się zaczyna.
(pad)
- Zaloguj się albo zarejestruj aby dodać komentarz